„Wihajster do godki. Lekcje śląskiego”.


To tytuł nowej książki Barbary Szmatloch – Ślązaczki z dziada pradziada, dziennikarki „Gazety Wyborczej”.

W rodzinnym domu autorki godało sie po śląsku, a przy obcych mówiło czysto po polsku. Po śmierci rodziców zaczęła pisać o tym, co zapamiętała ze świata swojego dzieciństwa: o bonbonach na choince, zapachu kuchni, śląskim jedzeniu, o karlusach, którzy się jej podobali.

Powstała dzięki temu wspaniała opowieść, będąca zachętą dla tych, którzy do tej pory uważali, że godki śląskiej nie da się poznać czy nauczyć.

Publikacja zawiera opowieści pisane gwarą (i od razu tłumaczone), tworząc nostalgiczną, ale i zabawną historię o Śląsku, którego już nie ma, a który wielu wciąż pamięta.

Zbiór opowieści Wihajster do godki pokazuje, że niektórych zjawisk z Górnego Śląska nie da się przekonująco opowiedzieć w języku polskim. Jest to fascynujący świat, w którym poznanie możliwe jest poprzez zapachy, dźwięki, dwuznaczności, mrugnięcia okiem, dużą dozę ironii i autoironii.

„Terozki każdego stykać coby iś do kafyju abo „gasthałzu” (restauracji) i niy ma w tym żodny „gańby” (wstydu).

Downi jodało sie w doma, a do roboty brało „klapsznity” (kanapki) z „bajlagom” (wędliną, serem) abo ino z „tustym” (smalcem) i „malckawa” (kawa zbożowa) we flaszce.

Na „frisztik” (śniadanie)) zawdy była „mylzupa” (zupa mleczna) z „hawerflokami” (płatkami owsianymi), a do chleba „talorek” (plasterek) „prezwusztu” (salcesonu) abo „smażonka” (jajecznica)).

Ino „bajtle” (dzieci) dostowały „żymły” (bułki) i „bryjtle” (mleczne bułki). Za to w niydziela jodało sie „ajerkuchy” (naleśniki)) abo grzono „knobloszka” (parówka).

Przi ludziach niy było tyż żodnego „halanio”

Nigdy u nos niy było tego, coby sie karlus i libsta „łobłopiali” (obejmowali) na drodze, dowali se „dzióbka” abo „kusika” (całusa).

Nojwyży był to „handkus” (pocałunek przekazany ręką), a i tak po kryjomu, nigdy „ofyn” (bezpośrednio). Przi ludziach niy było tyż żodnego „halanio” (głaskania). Dopiyro po „smowinach” (zaręczynach) modzi mogli iś se razym na szpacyr, ale w bioły dziyń i nigdy do lasa.

Nikerzi pedzom, co jo jes „stary daty” (zacofana), ale psinco prowda. Kożdy sie „miarkowoł” (miał umiar), coby „frelce” (pannie) i swojym łojcom niy narobić gańby. Wiadomo, co kożdy „absztyfikant” (zalotnik) chcioł sie dziołszce „przichlybić” (przypodobać) i dowoł ji gyszynki. Zeszczelył papiorzane blumy w „szizbudzie” (strzelnicy) na łodpuście abo „srogi” (duży) lizok, mog ji tyż fondnońć jazda na „kecioku” (karuzeli łańcuchowej). Dopiyro jak sie miało ku żyniacce, dowało sie jakoś „medalyjka na kecie” (medalik na łańcuszku), „armband” (bransoletkę), a jak kogoś było stykać, to pieszconek.

Inksze casy, inksi ludzie i te przonie niy take jak downi. Trocha żol, ale przidzie i mie na to przibadać.

( Zdjęcie autorki i fragmenty z Lekcji śląskiego w Gazecie Wyborczej Katowice)

?